Kilka dni temu dowiedziałam się, że mój najlepszy przyjaciel wyjeżdża. Tak po prostu. "Mam dość życia tutaj. Chcę wyjechać jak najdalej i nie mieć kontaktu z przeszłością, zapomnieć. Zaczynam wszystko od nowa." - prosto w oczy powiedziała mi osoba, której pomagałam w każdej trudnej chwili, która zawsze mogła na mnie liczyć. Nie zważałam na to, że czasami miał do mnie pretensje, mimo iż chciałam dobrze. To nic. Kochałam go jak brata, więc wybaczałam wszystko. Nawet to, że wzywał mnie od najgorszych, gdy był pod wpływem jakiś używek, że płakałam całą noc, bo bałam się o niego, gdy było z nim bardzo źle, gdy wracał zalany w trupa. Przychodził do mnie do domu i krzyczał na mnie, że mam go zostawić w spokoju, a następnego dnia przepraszał. Wybaczałam. Pomogłam mu wyjść z całego tego bagna w jakim siedział. Ale on tak po prostu odszedł, zostawił mnie. Dziękował mi kilkakrotnie i chciał mi to jakoś wynagrodzić. Chciałam tylko, żeby przy mnie był, ale nigdy mu tego nie powiedziałam i myślę, że teraz to nic już nie da. Teraz jest już tam, za oceanem. Zaczyna nowe, lepsze życie. Obiecał, że będzie dzwonić, ale jakoś średnio w to wierzę. Zaczną się wymówki, że ma dużo pracy, że inna strefa czasowa itd. Tak będzie próbował zapomnieć. Czuję się oszukana, ale wybaczę mu, bo był moim przyjacielem, a przyjaciołom się wybacza...
"Pozostanę tu przy Tobie, dopóki przychodzić będziesz na brzeg tej rzeki. A gdy pójdziesz spać, ułożę się do snu u drzwi Twojego pokoju. A kiedy odejdziesz, podążę Twoim śladem. Aż powiesz mi: Zostaw mnie!, a wtedy odejdę. Ale do końca moich dni nie przestanę Cię kochać." - Paulo Coelho